Toksyczna relacja - nie dam się osłabiać


    Nie jestem psychologiem, psychiatrą, "kołczem", ani innym osobnikiem, który przeczytał poradnik, jak cieszyć się poranną kawą i jak posortować ciuchy w szafie tak, by kolor torebki pasował do lakieru na paznokciach. Nie będę też nikomu mówić, jak skutecznie wychodzić ze strefy komfortu, albo jak przeskakiwać doły (by szczyty zdobywać), z przyklejonym do twarzy uśmiechem, w scenerii nieagresywnego beżu niezachwianego chaosem, który przecież większość z nas (w dawce większej lub mniejszej) po prostu nosi w sobie.
Jestem za to tym, co się w chaosie dobrze odnajduje, a wielkie emocje ceni i szanuje (chociaż się ich boi). I nie zamierzam nikomu mówić co powinien i co jest dla niego dobre, bo i skąd mam to wiedzieć, i jakie mam do tego prawo, skoro każdy jest unikalnym mikrokosmosem, pełnym przeżyć, traum, wspomnień i obrazów?
Coś tam w życiu przeżyłam, czegoś doświadczyłam i zapewne to nieodwracalnie zmieniło moje spojrzenie na świat, ludzi, zdarzenia, i właśnie to sporo mnie nauczyło - za co bywam losowi ogromnie wdzięczna, ale i bywam też przez to na niego śmiertelnie obrażona...


*

Właśnie zdałam sobie sprawę, jak trudno pisze się, po długiej przerwie... (pracy nie liczymy).



**

    To był dla mnie trudny rok. Z perspektywy czasu widzę, że chyba trochę na siłę chciałam tworzyć bliskie relacje. Najwidoczniej czułam się osamotniona, a może wręcz odrzucona, co nie jest jakimś przełomowym odkryciem. Tak, potrzebowałam bliskości i zrozumienia, a na dodatek serwowałam też, a jakże, swój trudny charakterek na tacy, bo prawdopodobnie musiałam pewne rzeczy "odchorować", przeczekać.
Właśnie wtedy, w tym trudnym jak cholera i w sumie, jak się później okazało, całkowicie przełomowym roku, udało mi się stworzyć silną relację, którą wtedy nazwałabym przyjaźnią. Na początku było fajnie, pozornie nadawałyśmy na tych samych falach: podobne poczucie humoru i rozmowy bardzo się kleiły. Zaczęłyśmy spędzać ze sobą dużo czasu, wzajemnie się wspierać, mówić o wszystkim (wiem, brzmi jak opis z "Bravo" z 1915 r.).

    Przyszedł jednak w naszej znajomości moment, kiedy poczułam się osłabiona. Schudłam, zaczęłam mieć ogromne kompleksy, prawie obsesyjnie skupiałam się na wyglądzie, straszliwie zmniejszyło się moje poczucie własnej wartości, chociaż teoretycznie osoba, z którą się wtedy przyjaźniłam często mówiła mi miłe i dowartościowujące słowa. Zdałam sobie w końcu sprawę, że obok wszystkich pozytywów i wsparcia, zachodzi coś bardzo dziwnego... Często czułam się oceniana, co dla mnie, w przyjaźni było zupełnie obce i niezrozumiałe. Bywały to rzeczy całkowicie błahe - lepiej będziesz wyglądać w tym kolorze włosów czy nie noś tego, bo widzę cię w czymś innym, ale czasem, kiedy okazywałam więcej słabości padały i oceny surowsze - jesteś dzieckiem we mgle; kręcisz się w kółko; nie rozwijasz się; stoisz w miejscu. I jasne, ktoś może powiedzieć, że prawdziwy przyjaciel powinien być szczery, nawet do bólu - tak, ja też taką zasadę wyznaję. Jest jednak różnica między byciem szczerym i udzielaniem rad a ciągłym punktowaniem. Czułam się dokładnie tak, jakby ktoś miał mi za chwilę wystawić ogólną ocenę z tego, jakim jestem przyjacielem, kolegą, znajomym, człowiekiem... I czułam, że to będzie mocne 2 na 10.
Zawsze wydawało mi się, że przyjaźń to relacja, w którą wkładasz energię - otrzymujesz ją, to płynna wymiana, wsparcie, szacunek (w dużym uproszczeniu). To wyjątkowa więź, w której możesz okazać słabość i też będzie okej, dlatego dużym szokiem było dla mnie to, że często zamiast wsparcia otrzymywałam właśnie oceny - zazwyczaj negatywne. Musisz coś zmienić; nie idziesz do przodu czy nawet jesteś najbardziej próżnym człowiekiem, jakiego znam. I być może miało to mną wstrząsnąć, pokazać mi drogę, do dziś nie wiem. Czułam, że coraz bardziej znikam, że pogłębiają się moje problemy, że powoli przestaje znosić swoje własne towarzystwo. Do tego doszły nasze diametralne różnice w światopoglądzie, inne zainteresowania, zupełnie inny klimat dosłownie wszystkiego i ogromne skupianie się mojej przyjaciółki na powierzchowności, modzie, stylu. Być może zwyczajnie nigdy się nie rozumiałyśmy, bo nasza wizja świata była zbyt różna?


***

    Zwierzyłam się też ze swoich kompleksów, co, jak się później okazało, było dużym błędem, bo temat, od którego próbowałam się uwolnić powracał do mnie jak bumerang.
Żeby nie zdradzać niepotrzebnych nikomu do szczęścia szczegółów, spróbuję przedstawić pewien mechanizm, który w naszej relacji zadziałał. A jako manekiny niech posłużą sympatyczne - Asia i Basia.

    Asia zawsze miała kompleks wzrostu - była bardzo niziutka. Kiedy dorosła udało jej się poukładać to w głowie. Jednak gdy w jej życiu pojawiły się naprawdę poważne problemy, organizm przestał współpracować - spadła jej samoocena, a nagromadzenie przykrych sytuacji spowodowało, że problem niskiego wzrostu (błahostka!) urósł w głowie Asi do ogromnych rozmiarów.
Basia była dziewczyną zgrabną, atrakcyjną i przede wszystkim wysoką. Bardzo się zaprzyjaźniły, więc któregoś dnia, Asia, chociaż zazwyczaj starała się tego nie robić, zwierzyła się Basi ze swojego kompleksu. Od tego momentu codziennie, a nawet kilka razy dziennie, pojawiał się temat wzrostu. Basia często pytała Asi - czy nie jest zbyt niska (a jak wspomniałam wcześniej, była przecież wysoka), czy nie wygląda może jak kurdupel? Mówiła też, że faceci to niskich dziewczyn nie lubią, że raczej wybierają wysokie, że w sumie w relacji bardzo ważny jest wzrost... W końcu, któregoś dnia zmęczona Asia, niezbyt łagodnie zwróciła Basi uwagę, że chciałaby tego tematu unikać, że to ją boli i przykro jest bez przerwy słuchać o czymś co kłuje. Jakież było zdziwienie Asi, kiedy przyjaciółka odpowiedziała, że jest to tylko i wyłącznie jej problem...
Hmm, pewnie tak, Asia nie była wtedy w najlepszej życiowej formie, a i często głowa nie dawała za wygraną. Ale czy na pewno była to słuszna odpowiedź? Czy bliski człowiek nie zasługuje na zwykłą empatię i zrozumienie NAWET jeśli jego problem jest totalnie idiotyczny? Według mnie - jak najbardziej - zasługuje. Rozumiem, że każdy żyje według własnych zasad, ale nigdy wcześniej i nigdy później nie spotkałam się z czymś takim.
Jak się zapewne domyślacie byłam w tej, dość topornej historii Asią. Oczywiście jest to sprawa bardziej złożona, a nasze sytuacje były wtedy dość trudne (osoba, o której piszę także miała swoje przeżycia i rozumiem, że wpływało na nią wtedy wiele czynników).

****
    
    Kolejną rzeczą, która dała mi do myślenia było to, że kilka osób, w czasie, gdy się przyjaźniłyśmy, mówiło mi, że mam uważać, że jestem osłabiona, że być może ta znajomość mi nie służy. Być może nie służyła nam obu...
Wyraźnie pamiętam jedną przedziwną sytuację, pewnie z uwagi na jej niesamowitą niecodzienność... Wybrałyśmy się na miasto. Wszystko było w porządku - żadnych zgrzytów czy napięcia. Moja przyjaciółka miała kiepski humor, a ja i jej znajoma próbowałyśmy ją trochę rozweselić. Było miło, gorący wieczór, łódzki lokal. W pewnym momencie podszedł do nas mężczyzna, dużo od nas starszy, szczerze mówiąc w ogóle nie pamiętam jego twarzy, ale to co wtedy powiedział do dziś słyszę. Najpierw zwrócił się do mnie z jakimś komplementem, powiedział, że pracuje w branży filmowej i mogłabym zrobić karierę (taa... zabrzmiało jak: pornobiznes stoi przed Tobą otworem), ale za chwilę padło coś zdumiewającego - mężczyzna dodał, że moja przyjaciółka mnie dusi, że widać, że jej ufam, a ona nie jest w porządku, bo mnie tłamsi i mam na nią uważać. Było to tak szokujące i dziwne, że żadna z nas chyba się wtedy nie odezwała. Zrobiło mi się głupio, bardzo poirytowało mnie to, że ktoś, kto zupełnie nas nie zna, ocenił w ten sposób naszą przyjaźń i osobę, której wtedy faktycznie ufałam. Nawet dziś myślę, że mogło wyglądać jak sytuacja ze słabego filmu - obcy facet podchodzi i sprzedaje swoje życiowe mądrości kobietom, które obserwował ze stolika obok przez około godzinę, może mniej... Zbagatelizowałam.
Dopiero jakiś czas później zaczęłam zastanawiać się, jak z boku musiała wyglądać nasza relacja... Nie wykluczam, że mógł to być jakiś rodzaj podrywu, ale, z drugiej strony facet nie poprosił mnie ani o numer telefonu, ani o żaden namiar, po prostu odszedł. Znikł. Rozpłynął się w powietrzu.

    Kilka miesięcy później pękłam. Czułam, że jestem na dnie, a moja samoocena spadła tak dramatycznie, że z trudem podnosiłam się z łóżka. Miałam wrażenie, że nikt nie jest w stanie mnie zaakceptować, bo popełniam błąd za błędem, że nie mam nic do zaoferowania. Byłam stłamszona i złamana. Nie twierdzę, że to była wina tylko i wyłącznie (chyba w ogóle niezbyt trafnie jest mówić tu o winie, bo to totalny bezsens) toksycznej (dokładnie tak ją teraz widzę) relacji. Na moje słabe samopoczucie złożyło się wiele dużych spraw. Co ważne (bo w tej historii jawię się trochę jako bidulka co to nie ma własnego rozumku) nie jestem człowiekiem, który da sobie w kaszę dmuchać (cóż, pozostaje Wam uwierzyć na słowo).

Jak było do przewidzenia nasza relacja zakończyła się. Urwałam kontakt, nasze drogi się rozeszły. Teraz wiem, że zmiany często należy zacząć radykalnie, od uwolnienia się, od zakończenia pewnych znajomości, zostawienia niektórych miejsc, stylu życia. Czasem po prostu trzeba wrócić do siebie.

*****

    Przyznaję, było mi przykro. Wcześniej powstała między nami duża zażyłość, zabrakło mi rozmów. Nigdy nie powiem, że osoba, z którą połączyła mnie toksyczna relacja to był zły człowiek. Nie zapomnę też, że to właśnie ona pomogła mi w bardzo ważnej sprawie, kiedy wszyscy inni wybrali skupić się na własnym komforcie.

O tę relację i o to jak się ona potoczyła nie mam do nikogo pretensji. Cały czas wierzę, że po prostu nasze małe światy kolidowały. Nadal chcę myśleć, że ludzie są z natury dobrzy, a ich niezrozumiałe zachowania powodowane są traumami, doświadczeniami, złą sytuacją rodzinną i wieloma innymi czynnikami.



A czy Wy mieliście lub macie w otoczeniu (znajomy, partner czy nawet ktoś z rodziny) osoby, po spotkaniu z którymi czujecie się osłabieni? 

Komentarze

  1. Od zawsze byłam osobą raczej skrytą, małomówną, zamkniętą w sobie. Wszystko co robiłam, podporządkowywałam jednej osobie, zresztą tak jak cała moja rodzina. Gdy nie dostałam się na studia (nota bene, wcale nie były to moje wymarzone studia), bałam się reakcji tej osoby...Bałam się, że będzie zawiedziona. Wszystkie moje porażki wydawały się milion razy gorsze, tylko dlatego, że on sprawiał, że takie były. W pewnym momencie, usłyszałam, że nie zasłużyłam na jego miłość, że jestem beznadziejna, że za mało się staram. Wtedy coś we mnie pękło, i mimo, że to moja bliska rodzina, postanowiłam, że nigdy nie pozwolę, by ktoś sprawiał, że czuję się gorsza, nic nie znacząca, słaba. Musiałam nauczyć się stawiać granicę, żyć własnym życiem. Choć do tej pory zdarza się, że jego wzrok niezadowolenia mnie paraliżuję, to wiem, że teraz jestem na tyle silna, by po prostu się tym nie przejmować. Najgorsze w tej toksycznej relacji jest to, że ta osoba powinna mnie wspierać, być przy mnie, być ze mnie dumna - bo przecież od tego jest dziadek, ta ukochana osoba, na której kolanach chciało się zawsze siedzieć jako mały szkrab. I to właśnie do niego powinnam móc pójść się wypłakać.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miałam sen

Dziś jest pierwszy dzień reszty naszego życia - szczęśliwego 2019!